Kiedy i dlaczego Grażyna z Kętrzyna przywędrowała do Olsztyna?
Wydarzyło się to w roku 1970 (o Boże, jak dawno!). Miałam uczyć wychowania muzycznego, w którejś z olsztyńskich szkół. Przedtem wystąpiłam jeszcze z ostródzkim kabaretem na juwenaliach w Kortowie. Tam zauważył mnie dyrektor Estrady Olsztyńskiej Tadeusz Sutt i zaproponował etat na stanowisku aktorki-piosenkarki. Powiedział, ile będę zarabiała i od razu się zgodziłam. Poza tym na scenie czułam się jak ryba w wodzie. W następnym roku poznałam „mojego niebieskookiego Boba” i to już na zawsze związało mnie z Olsztynem.
Wokalnie debiutowałaś w ubiegłym wieku, dzisiejsze młode piosenkarki mają łatwiejszy czy trudniejszy debiut?
Wydaje mi się, że dużo łatwiejszy. Gdy zostaną zauważone od razu biorą je do tzw. „obróbki”, wymyślają styl, dobierają piosenki, image itd. itp. W tamtych czasach człowiek, czyli ja, musiał sobie sam wymyślać stroje, dobierać repertuar, może nie zawsze dobrze, a nikt specjalnie nie doradzał. Zresztą ja należę do tych, co trzeba ich ciągnąć za rękę albo nawet dać kopniaka, żeby twórczo zmobilizować. Poza tym dzisiaj mamy facebooki, instagramy, gdzie można się pokazać, nawet wybić.
Grałaś w wielu zespołach, które z nich były i są dla Ciebie najważniejsze?
Wszystko zaczęło się od Serafinek, jeszcze w kętrzyńskim ogólniaku. Pierwsze kroki na scenie, solidna praca, próby, występy, nagrania, festiwale. Duży wpływ miała na mnie współpraca z Jurkiem Bilińskim i jego zespołem oraz z Wacławem Kosowiczem. Ogromne wrażenie wywarły na mnie występy z orkiestrami symfonicznymi Rachonia, Debicha, Majewskiego. Tego się nie da zapomnieć. No i oczywiście Kapela Jakubowa – Tadeusz Machela, Grażyna Mogut i Stefan Kulawczuk. Zmieniły się piosenki i aranże. Z Walerianem Ostrowskim jeszcze inny repertuar. Tak to się wszystko pomieszało, że te wszystkie zespoły i ludzie mieli na mnie wielki wpływ i są dla mnie ważni.
Jak to się stało, że nie zrobiłaś oszałamiającej, ogólnopolskiej kariery, wielu twierdzi, że miałaś na to ogromne szanse, nie jest Ci trochę żal?
Nie. Naprawdę nie. Najważniejsza dla mnie była miłość, rodzina, potem doszły dzieci, trzeba było tego wszystkiego pilnować i doglądać. Chociaż od czasu do czasu zdarzały się trasy, konkursy, festiwale, ale szybko wracałam do domu i byłam szczęśliwa. W Olsztynie pracowałam w pięciu zespołach na raz, ale na miejscu, jak prawdziwy rzemieślnik, żeby mieć wszystko na oku.
Gdybyś mogła, zmieniłabyś swoje artystyczne wybory?
Czasami się nad tym zastanawiałam, jednak doszłam do wniosku, że chyba nie. Może trochę szkoda mi Opola (miałam zaproszenie po festiwalu w Zielonej Górze), może trochę żal, że nie pojechałam z Krystyną Giżowską do Ameryki (była taka możliwość), może żal, że nie przyjęłam propozycji współpracy z panią Izabelą Skrybant (Tercet Egzotyczny), może nawet mi żal, że nie przyjęłam po festiwalu w Kołobrzegu propozycji pana Franciszka Zielińskiego (ojca Skaldów) do zespołu Desant z Krakowa itd. itp. Ważne, że takie propozycje były i rosło moje poczucie wartości. Jednak nic bym nie zmieniła. Nie byłoby na świecie Danieli, Bohdanka, Radka i moich kochanych wnuków…
Najprzyjemniejsze wydarzenie z Twojego artystycznego życia?
Byłam w trasie z naszym estradowym zespołem: Kasią Sobczyk, Adamem Zwierzem. Graliśmy wtedy w Suwałkach i okazało się, że po moim sukcesie w Zielonej Górze jest zapotrzebowanie na mój występ w Sali Kongresowej w Warszawie. Reżyser Janusz Rzeszewski wysłał po mnie taksówkę, która mnie zabrała z Suwałk do Warszawy i po koncercie odwiozła. Chciałbyś zobaczyć miny moich Kolegów estradowych. Poczułam się wtedy jak gwiazda – to było przyjemne. No i mój egzamin weryfikacyjny w Warszawie na piosenkarkę estradową. Moment, kiedy stoję na scenie w Teatrze Żydowskim, sama jak paluszek, a przewodniczący komisji Andrzej Strzelecki mówi: z przyjemnością informuję, że zdała Pani egzamin praktyczny na artystkę estradową. Jest Pani piosenkarką. Hurraaaa! A mój kolega (nie powiem kto), kiedy się zdecydowałam jechać na egzamin, powiedział: chyba pojedziesz zwiedzać Warszawę. Chyba we mnie nie wierzył? No to pojechałam.
Masz własny styl, charakterystyczny głos i sceniczne zachowanie, miałaś jakieś wzorce, idoli?
Nasłuchałam się trochę i napatrzyłam na różne gwiazdy, nawet zagraniczne, jeżdżąc po Polsce z koncertami. Wielkie nazwiska np. Alina Janowska (mówiła, że może ze mnie coś będzie – śmiech), Hanka Bielicka (zawsze chciałam tak rozśmieszać ludzi jak ona), Kasia Sobczyk (mówiła, że więcej trzeba przekazać głosem niż ruchem), Hania Banaszak (subtelna i delikatna). Lubię słuchać Michała Bajora i zawsze chciałam tak wzruszać ludzi, no… ale nie jestem Michałem. Największe jednak wrażenie zrobiła na mnie Anna German – miałam przyjemność z nią występować. Niestety nie mam tak pięknego głosu i po prostu śpiewam po swojemu.
Co jest dla Ciebie najważniejsze na scenie, w czasie występu?
Najważniejsze są pierwsze dwie minuty, no może pięć. Właśnie wtedy zapoznaję się z publicznością. Taka próba sił. Czy zdołam ich zainteresować tym co robię, czy będzie trudno. Jeżeli publiczność mi uwierzy, jestem wtedy twórcza na scenie, pewna, bawimy się razem. Chociaż zdarzyło mi się przeżywać stres do końca występu, bo choćbym stawała na głowie, brawa były umiarkowane, bez szału. Lubię też mieć fajnych partnerów na scenie, z którymi nadajemy na tych samych falach. Łatwo się wtedy improwizuje i powstają super scenki, a nawet dowcipy sytuacyjne. Lubię też imprezy kameralne, lubię widzieć do kogo mówię i śpiewam, czyli kontakt z publicznością.
Przez tyle lat artystycznej pracy na pewno przytrafiło Ci się coś, co mogłabyś opowiedzieć w formie anegdoty.
Na scenie zdarzyło się bardzo dużo śmiesznych rzeczy – nie wszystkie do opowiedzenia. Pamiętam np. przesłuchanie konkursowe z Serafinkami w Zielonej Górze. Byłyśmy cztery młodziutkie dziewczyny, ja 15 i pół roku, największa śmieszka. Przed nami poważna komisja, zaczynamy śpiewać, a u mnie odpiął się skórzany pasek od sukienki i zaczął po prostu dyndać. W połowie pierwszej zwrotki rozchichotałyśmy się tak, że nie można nas było uspokoić. Dziewczynki, uspokójcie się!, zacznijcie jeszcze raz – powiedziała przewodnicząca komisji. Zaczęłyśmy, ale w tym samym miejscu, ta sama reakcja. Nawet szanowna komisja się uśmiała. Za czwartym razem jakoś udało się skończyć piosenkę, bo nasza profesorka miała taką minę, jakby nas chciała udusić (miała wpływ na stopnie z historii!). Ale i tak dostałyśmy wyróżnienie.
Dziękuję za rozmowę
Napisz komentarz
Komentarze